Chirurg śmierci
I. Diabelski Owoc
Trafalgar Law, Silver Ithilien
Pamiętam, że kiedy
ją przywieźli, została mi godzina do spotkania z Nami, więc próbowałem
się wyłgać, wiedząc, że to nie przejdzie z moim szefem.
Sytuacja była odrobinę patowa, pacjentka miała nieprawdopodobnie wysoką gorączkę
(po informacji o czterdziestu dwóch stopniach
próbowałem zażartować, że jeśli nadal nie umarła, to jest
mutantem, więc nic jej nie będzie jak zobaczę ją jutro), pluła krwią
i podejrzewałem, że umiera, ale gdybym został i spóźnił się
do Nami, to mój, już i tak godny pożałowania, związek by
prysnął. Stałem niezdecydowany w swoim gabinecie i w końcu zareagowałem, widząc
wściekłą minę siostry oddziałowej.
- Taki z pana
doktor, ale pacjentkę na śmierć zostawia! A przysięga Hipokratesa to
gdzie, co?!
- Dobrze, idę
- zgodziłem się, nie czując się szczególnie zobowiązany wspomnianą przysięgą,
bo, dobry Boże, ilu lekarzy w takiej chwili powiedziałoby "nie mój
problem, ja skończyłem swój dyżur, niech się nią zajmie kto inny"? Z
drugiej strony byłem zwyczajnie samolubny i okrutny, a zagrożone życie nie
robiło na mnie wrażenia. Jeśli zwykli ludzie nie
mogli ufać lekarzom, a mnie nie mogli, to komu
powinni powierzać swoje zdrowie?
Przeszedłem
szybkim, zamaszystym krokiem do sali, w której
próbowali opanować sytuację, rzuciłem okiem na dziewczynę wijącą się
w konwulsjach na łóżku i minutę później podjąłem decyzję o
płukaniu żołądka i podaniu środków uspokajających. Wielkie, błyszczące
gorączką oczy obserwowały mnie od samego początku i zdawały
się być rozbawione całym zamieszaniem. Gdy po pół godzinie dziewczyna
przestała pluć krwią i leżała spokojnie,
rozpalona wysoką temperaturą, mogłem z czystym sumieniem iść do
Nami, tyle, że nie chciałem.
— Ma pan
piękne oczy, doktorze, czy mogłabym je kiedyś narysować? — zapytała
cichutko i uśmiechnęła się z wysiłkiem, a ja nie bardzo wiedziałem
co powiedzieć, zwłaszcza, że pielęgniarka pokiwała głową, jakby
zgadzając się z pacjentką, i rzuciła mi zadowolony uśmiech.
Miała odrobinę
zachrypnięty głos i miękki akcent z Archipelagu Bańkowego, który przyjemnie
wibrował w uszach.
— Jak się pani
czuje? — zignorowałem jej pytanie, gestem nakazując pielęgniarce wyjść, i
stanąłem w nogach szpitalnego łóżka, pod bacznym spojrzeniem zielonych oczu.
Dziewczyna miała jasne, niemal rude włosy i subtelne rysy twarzy,
świadczące o wrodzonej delikatności i krwi z dalekiej Wielkiej Linii.
Takich ludzi bałem się chyba najbardziej.
—
Proszę mówić mi po imieniu. Jestem Ithilien, moja mama kochała Tolkiena
— odpowiedziała na pytanie, którego nie zdążyłem zadać, znów się
uśmiechając.
— Niecodzienne
— przyznałem, w duchu dodając, że bardzo mi się podoba.
— Nie lubiłam
go w dzieciństwie i przedstawiałam się jako Ilien - wyszeptała, oddychając
płytko. — Uparłam się, by tak mnie zapisać do przedszkola bo bałam
się, że dzieci będą się ze mnie śmiać. Jak moja mama
pierwszy raz przyszła po mnie i powiedziała moje imię, wychowawczyni
uznała, że nie mają takiego dziecka i wybuchła
awantura. Później faktycznie mnie nie lubili, ale tylko
wychowawcy. — Oboje uśmiechnęliśmy się, ona do swoich wspomnień, a ja bo
pierwszy raz spotkałem kogoś tak otwartego. — Więc, doktorze, co mi się stało?
I czy zgodzi się pan, bym narysowała jego oczy? — Jakby liczyło się dla niej tylko
sportretowanie mnie, położyła nacisk na to pytanie i czekała z
napięciem.
— Czy w ciągu
ostatnich sześciu godzin brała pani jakieś leki, środki odurzające? —
zapytałem, przywołując poprzedni profesjonalizm, i zobaczyłem, jak uciekła wzrokiem
i przygryzła wargę. Więc coś brała i prawdopodobnie były to narkotyki, pewnie
pierwszy raz bo nie wyglądała na wyniszczoną i badania krwi w dniu jutrzejszym
miały to potwierdzić. — Ithilien, jeśli mi powiesz, pozwolę
ci narysować moje oczy. — Według mnie był to kiepski warunek i
chciałem się z niego wycofać, lecz dziewczyna pokiwała powoli głową i
przygryzła wnętrze wargi. Upłynęła minuta, kolejna i jeszcze jedna, zaczynałem
się niecierpliwić i ukradkiem spoglądać na zegarek,
gdy zaczęła:
— Bo widzi pan,
doktorze... — Wysiliła wzrok i przeczytała nazwisko na identyfikatorze —
Trafalgar, nie wiem, co sobie myślałam, ale wzięłam Diabelski Owoc.
Stałem,
zszokowany po trosze łatwością, z jaką to powiedziała, a po trosze
odwagą, że wzięła akurat coś takiego. Narkotyk był na rynku
dopiero od kilku miesięcy a pochłonął na całym świecie kilka tysięcy ofiar. W
niektórych wypadkach wystarczył jeden raz, jedna tabletka, reakcje
były różne, tutaj akurat gorączka i krew,
ale przeważnie kończyło się to śmiercią.
— Zdajesz
sobie sprawę, że mogłaś umrzeć, Ithilien? — zapytałem powoli,
niemal cedząc każde słowo. Dziewczyna przyglądała mi się w ciszy,
patrząc z nienaturalną fascynacją w moje oczy, po czym pokiwała głową.
— Podoba mi
się, jak pan wypowiada moje imię, doktorze Trafalgar.
Przygryzłem wargę, zdezorientowany tokiem jej
myślenia i rozmowy. W jednej chwili mówiła o rysowaniu, w drugiej o imieniu, w
trzeciej o czymś zupełnie innym!
— I dziękuję,
bo myślę, że uratował mi pan życie. — Ściszyła głos do szeptu i
oderwała wzrok ode mnie, badając pokój szpitalny z ciekawością i strachem
jednocześnie. Wydawała się być tak drobna w białej pościeli i
bezradna, że bez namysłu zbliżyłem się do głowy łózka i
złapałem ją za rękę, po raz pierwszy okazując pacjentowi współczucie.
—Nie masz za
co dziękować, to moja praca. I nie bój się, wszystko tylko strasznie
wygląda — Dla mnie samego łagodny ton głosu był niespodzianką, chciałem
to naprawić szorstkim "wszystko będzie dobrze", ale wyraz
twarzy tej dziewczyny uniemożliwił mi to. Kiwnęła głową i
wiedziałem, że uwierzyłaby we wszystko, co usłyszałaby ode mnie.
Ścisnęła słabo moje palce i mrugnęła gwałtownie powiekami. — To środek nasenny,
musisz teraz dużo odpoczywać. — Nim wyszedłem, spała. Mając przed
sobą wymówki Nami, a za sobą śpiącą, dziwną pacjentkę o jeszcze dziwniejszym
imieniu, wyrwałem się ze szpitala, gnając na złamanie karku do restauracji, w
której oczekiwała mnie moja kobieta.
Z Nami łączyło
nas... W sumie wszystko, czyli nic. Nie potrafiłem dokładnie sprecyzować, co
mi się w niej podobało, poza długimi nogami, gęstymi, rudymi włosami i wesołym
śmiechem, na który rzadko sobie pozwalała. Czytaliśmy inne książki,
słuchaliśmy innej muzyki i rozmawialiśmy przeważnie o pracy, ale o
czym innym może rozmawiać człowiek, który osiemdziesiąt procent
swojego czasu spędza w szpitalu? Według mnie wszystko było w porządku,
Nami również się nie skarżyła i jedynym tematem w którym
się nie zgadzaliśmy, były pieniądze. Była dobrym człowiekiem ale nastawionym
przede wszystkim na aspekt materialny naszego życia i nie omieszkała mi o
tym przypominać. Od jakiegoś czasu robiła aluzje do wspólnego mieszkania,
upatrzyła sobie penthouse w centrum miasta i chciała go na mnie wymóc wszelkimi
dostępnymi sposobami, przedstawiając milion zalet i ani jednej wady. Ja wolałem
dom, ot, niewielki, w cichszych peryferiach, i niczego więcej nie
potrzebowałem, ale Nami wiedziała swoje i perswadowała mi olbrzymi
siedmiopokojowiec z ogrodem zimowym. Znałem siebie i wiedziałem, że w
końcu jej ulegnę, godząc się na wszystko, czego zechce, a chciała wystawnego
trybu życia. W pewnych momentach mi to przeszkadzało, ale nie wtedy, gdy
zamawiała bieliznę z Dressrosy i chodziła w boskich kreacjach tamtejszych
projektantów. Dla takich chwil gotów byłem otworzyć kieszeń, ile
chciała.
Zaparkowałem
przed restauracją, zawiązałem w pośpiechu krawat, bo Nami uwielbiała krawaty, i
przez wielkie okno zobaczyłem ją, siedzącą przy stoliku, ze zniecierpliwioną
miną. Zły na siebie i Ithilien, że wybrała sobie
na ćpanie akurat tamten wieczór, wszedłem ze skruszoną miną i
dostałem ciężkie spojrzenie brązowych oczu.
— Piętnaście
minut, Law. Jeszcze trochę i policzyłabym sobie za
twoje spóźnienie jakąś ładną błyskotkę.
— Były korki.
— W tym akurat nie skłamałem. — I na koniec przywieźli pacjentkę...
— Law —
przerwała stanowczym tonem i upiła łyk wina. Sądząc po tonie, to nie była jej
pierwsza lampka tego wieczora. - Skończyłeś dyżur o siedemnastej,
na litość boską!
— Obowiązki —
wzruszyłem ramionami, ignorując jej cierpiętnicze westchnienie. Czasami
miałem wrażenie, że zapominała z kim się związała
i że mój tryb życia nie zaczyna się o dziewiątej
i nie kończy z wybiciem piątej, jak jej, pomijając już moje
nocne dyżury, na które psioczyła za każdym razem. Po chwili
się rozweseliła i złapała mnie za rękę, przygryzając dolną wargę.
— Myślałeś o
tym, o czym rozmawialiśmy ostatnio? O tym domu? — zapytała z nadzieją na moje
potwierdzenie i wydanie zgody. Poluzowałem krawat, uciekłem w menu bo podeszła
do nas kelnerka, i odwlokłem nieprzyjemny temat, na który chciałem
kategorycznie powiedzieć "nie". Nami nie zrozumiała ani
jednego znaku i szybko wyrecytowała swoje zamówienie, jakby nauczyła się go
na pamięć, robiąc niecierpliwą minę gdy dopytywałem o szczegóły kilku
dań. Wreszcie, po kilku minutach, złapała moje spojrzenie i postukała obcasem,
ponaglając odpowiedz.
— Wiedziałam!
— Odchyliła się na krześle, krzywiąc się przy tym. — Nie chcesz! Całe to
zamieszanie było nic nie warte. Nie chcesz ze mną zamieszkać i nie
podoba ci się to mieszkanie.
— Nami, czy to
musi być penthouse w centrum miasta? — Zacząłem dyplomatycznie, nie
chcąc wprawić jej w złość, ale to był chyba mój pechowy dzień.
—
Będzie bliżej do pracy!
— Mnie jest
dobrze tam, gdzie mieszkam, nie muszę mieć bliżej do szpitala. —
Widziałem złe błyski w jej oczach i z nich wróżyłem nadchodzącą
burzę, tylko jakoś nie szczególnie mnie to obchodziło. — Poza tym nie
chcę być budzony sygnałami pogotowia czy policji, nie
chcę słyszeć samochodów dwadzieścia cztery godziny na dobę i nie
potrzebny mi ogród zimowy, bo nie bawię się w botanika. — Wyliczyłem trzy z
wielu powodów, dla których nie byłem chętny temu przedsięwzięciu, a Nami
zacisnęła wargi w wąską linię i splotła ręce na piersi. Zdaje
się, że elegancka koszula z zapraszającym dekoltem nie spełniła jej
oczekiwań, bo poprawiła go nerwowo, do wtóru mojego westchnienia. Z przyjemnego
zakończenia wieczoru nici, niedobry Law! — Nami, ja naprawdę chcę z
tobą zamieszkać, ale nie...
— Nie liczysz
się z tym, czego ja chcę — wysyczała oskarżycielsko sprawiając, że opadły
mi ręce.
— A ty z tym,
czego ja chcę — wytknąłem, nie mając ochoty znosić jej humorów
po ciężkim dniu.
— Związek to
kompromis, wiesz?
— To chyba ty
o tym zapominasz. Zgodzę się na jakiekolwiek inne mieszkanie, gdziekolwiek
zechcesz, ale centrum miasta odpada. To moja propozycja na kompromis a nawet na
ustąpienie ci w tej kwestii. — Poszedłem w jej ślady i oparłem się wygodnie,
taksując ją spojrzeniem, które zaczynało ją topic. Jeden, zero!
— Szkoda. —
Odrzuciła długie loki na plecy i zrobiła niewinną minkę. — Zostawiłam tam
szampana i tak się składa, że dostałam dziś nowy komplet, który
zamówiłam w zeszłym miesiącu. — Jeden, jeden, teraz ja się łamałem a ona o
tym wiedziała.
— Nami...
— Proszę, Law,
proszę, proszę, proszę. — Przysunęła się z błaganiem w oczach. — Ten ogród jest
idealny, będę w nim hodować mandarynki, nie możesz mi
tego odmówić.
— Ale centrum
miasta?
— Ściany i
okna są wyciszone, niczego nie usłyszysz. Kochanie... — zamruczała prosząco,
wiedząc, że skapitulowałem kilka zdań temu. Westchnąłem, przyglądając
jej się z politowaniem i pokiwałem głową, robiąc sobie wyrzuty
o podatność na kobiecą manipulację.
— Niech
będzie, ty uparta kobieto, ale ostatni raz poszedłem ci na rękę.
— Wydaje się
pan być zamyślony, doktorze Trafalgar. — Przywitał mnie śpiewny głos,
gdy następnego dnia ruszyłem na obchód moich pacjentów, dziwnym trafem
zostawiając sobie na koniec dziewczynę z Archipelagu.
— Jak się
czujesz, Ithilien? — Zerknąłem na monitor przy jej łóżku, a dziewczyna z
szelmowskim błyskiem w kocich oczach
odparła że lepiej niż wczoraj, ale
gorzej niż jutro. Na kolanach trzymała notatnik i zerkając na mnie,
coś w nim kreśliła. Zgadywałem nawet co, ale kulturalnie udawałem
niezainteresowanego.
— Nie baw się
więcej w narkotyki, co?
— O, nie będę.
To wczoraj było okropne i dostałam bolesną lekcję. Ale... — zwiesiła głos i
popatrzyła z dumą na skończone dzieło. — Wcale nie żałuję.
Odwróciła
notatnik w moją stronę i zobaczyłem narysowane ze wszelkimi szczegółami swoje
oczy. Gapiłem się na rysunek trochę jak kretyn, bo po raz pierwszy widziałem
tak wierne odwzorowanie, mogłem nawet zauważyć niewielką zmarszczkę
nad brwiami, która, według Nami, nadawała mi surowy wygląd. Ta
dziewiętnastolatka, moim zdaniem, rysowała jak profesjonalistka!
— Niezwykłe,
naprawdę niezwykłe — przyznałem, wkładając w to cały podziw, a Ithilien
rozpromieniła się, zadowolona z pochwały.
— Mam nawet
pomysł, co narysuję teraz. Doktorze Trafalgar, dlaczego cały czas nosi pan
rękawiczki? — zwróciła uwagę, odkładając notatnik na stolik. Nie marnując słów,
pokazałem jej wytatuowane dłonie, efekt wygłupów pierwszego roku studiów i
rozejrzałem się, w obawie czy nikt inny tego nie widzi.
— I to dopiero
jest niezwykłe... — szepnęła nabożnie, po czym spojrzała mi prosto w oczy
z niekłamanym zachwytem, konfundując mnie trochę. No, proszę, chyba dorobiłem się
wielbicielki.
— Ale nikomu
nie mów. Lekarzom nie wolno się tatuować, ja mam dyspensę bo jestem
najlepszy w swoim fachu.
— To jasne! Ma
pan jakieś inne, doktorze Trafalgar?
— Mam, ale
tych raczej nie zobaczysz. — Poklepałem tors z tajemniczym uśmiechem, a
Ithilien podjęła grę i zrobiła zawiedzioną minkę.
— Nawet jakbym
chciała je narysować?
— Nawet wtedy.
— Przyglądałem się przez chwilę jak zabawnie marszczy nos, niezadowolona z
odpowiedzi, po czym zerknąłem na jej kartę. — Nikogo nie ma w rubryce opiekunów
lub bliskich, to znaczy, że nikogo nie chcesz informować o
swoim stanie? — Niezrozumiała dla mnie melancholia zabarwiła jej oczy,
przykryła mgłą, a dziewczyna wzięła głęboki wdech.
— Nie mam
nikogo, doktorze Trafalgar, ojciec odszedł rok temu w katastrofie lotniczej,
matki nawet nie pamiętam, zginęła kiedy miałam cztery lata. Reszty rodziny
nigdy nie poznałam.
— Przykro mi —
wyklepałem standardową formułkę, po której zrobiło mi się głupio, bo Ithilien
wydawała się przejrzeć mnie na wylot.
— Po
co mówić rzeczy, które nie są prawdą, doktorze Trafalgar? Proszę mi
zresztą powiedzieć, kiedy będę mogła wyjść? — Przestała
się uśmiechać i patrzyła nie jak dziewiętnastolatka, ale jak dorosła,
świadoma wszystkiego co niesie świat kobieta.
—
Myślę, że za kilka dni. Najwyżej trzy, bo chcemy
się upewnić, że wszystko z tobą w porządku po tym świństwie.
— W takim
razie o trzynastej przyjdą tu dwie dziewczyny z moim rzeczami, czy będą mogły
mnie odwiedzić? To znaczy, Bonny nie wyjdzie stąd, póki mnie nie zobaczy
i może narobić bałaganu, więc z góry za nią przepraszam,
doktorze Trafalgar.
— Nie ma problemu
ale... — Wpadła mi do głowy zabawna myśli. — Pod jednym warunkiem. W zamian za
przemycenie tu twoich koleżanek, dostanę ten rysunek.
— Ten? Ale on
nawet... — Przyjrzała się rysunkowi z powątpiewaniem. — Podoba się panu,
doktorze? W takim razie w porządku. — Oczy błysnęły konspiracyjnie, gdy
podawała mi kartkę, żartobliwie rozglądając się dookoła w poszukiwaniu świadków
małego, nic nie znaczącego przekrętu. Odkaszlnąłem, grając w jej grę, i
schowałem rysunek pod fartuch.
— Nic tutaj
nie zaszło.
Udała komiczne
zdziwienie, otwierając szeroko oczy i rozkładając bezradnie ramiona.
— Nie wiem, o
czym pan mówi, doktorze Trafalgar. — Roześmiała się nagle. — Opowie mi pan o
swoje pracy? Oczywiście, jeśli nie ma pan nic ważniejszego do zrobienia.
— Na razie nie
mam, co konkretnie chciałabyś wiedzieć? — Na moje pytanie poprawiła się na
materacu, jak dziecko szykujące się do zdania relacji z całego dnia, ułożyła
nogi po turecku i z błyszczącymi oczami wpatrywała się prosto w moje.
— Założę się,
że to bardzo stresujące zajęcie. Przynajmniej dla mnie, wie pan, mi wystarczy,
jak obejrzę „Chirurgów” czy „Doktora House’a” i widzę, jak lekarze muszą
powiedzieć na przykład o śmierci pacjenta. Nie wyobrażam sobie tego, znaczy
siebie w takiej sytuacji. Gdybym miała powiedzieć matce, że jej nastoletni syn
umarł z jakiegoś powodu, czułabym taki żal i nienawiść do losu, że na pewno
zrezygnowałabym. Straszny ze mnie tchórz! Czy pan, doktorze Trafalgar, miał
kiedyś taką sytuację?
— Tak, raz,
trzy miesiące temu. — Mogłem się spodziewać takiego pytania, choć nie
wiedziałem, skąd we mnie takie myśli.
Uśmiech na
twarzy Ithilien zgasł, opuściła wzrok i zbladła, a mną wstrząsnęła jej empatia.
Jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś, kto odczuwałby krzywdę drugiego człowieka w
taki sposób… Tak prawdziwy. Zaczęła bawić się palcami i w napięciu czekała na
dalszą cześć.
— Miała
pięćdziesiąt dwa lata i raka. Nic nie mogłem dla niej zrobić i wiedziałem o
tym, ale powiedzenie tego jej rodzinie było… Nieprzyjemne. — Nie mogłem skłamać
i powiedzieć, że to stresujące doświadczenie nawiedzało mnie po nocach, i nie
mogłem wyjawić całej prawdy, nie chcąc wyjść w jej oczach na potwora. A prawda
wyglądała tak, że nie bardzo interesowała mnie śmierć histeryczki wypalającej
paczkę papierosów dziennie a która miała pretensje do wszystkich lekarzy na
ziemi, lecz nie do siebie. I to, że zostałem obrzucony przez rodzinę
histeryczki najróżniejszymi miłymi inwektywami tez wolałem zostawić dla siebie.
— Kłamie pan,
doktorze. — Skrzywiła się, obrzucając mnie badawczym spojrzeniem. Jak mogła tak
szybko mnie rozpracować?! Skąd wiedziała….? — Widzę, bo wtedy przez moment drga
panu górna warga.
—
Spostrzegawcza jesteś.
Ukryłem zaskoczenie umiejętnością tak
dokładnej obserwacji i wyciąganiu wniosków. W końcu ile mnie znała? Zaledwie
kilka godzin. Zszokowała mnie drugi raz tego dnia, to trochę za dużo jak na
mnie.
— Maluję
portrety i szybko się uczę — wzruszyła ramionami, rumieniąc się delikatnie. —
Dlaczego został pan lekarzem, doktorze Trafalgar?
— A, teraz
przeprowadzasz wywiad środowiskowy? — Usiadłem na materacu, nie pytając o
pozwolenie i wyciągnąłem rysunek, w obawie by się nie pogniótł. — To coś w
rodzaju tradycji, moi dziadkowie i rodzice byli najlepszymi chirurgami na
Północnym Błękicie, jakbym mógł nie iść w ich ślady? Co ty zamierzasz robić?
Malarstwo to niezbyt praktyczny zawód.
— Mhm, wszyscy
mi to powtarzają — pokiwała głową, a potem na jej twarzy pojawił się zacięty
wyraz. — Ale to nie ma znaczenia. Kocham to, jestem wtedy szczęśliwa i myślę,
że to o to chodzi. Zawsze staram się znaleźć coś dobrego we wszystkim co robię,
ale kiedy maluję po prostu wiem, że to jest dobre. Nie zastanawiam się, nie
planuję i nie mam wątpliwości, zwyczajnie to robię. — Przebijała się w jej
tonie satysfakcja i ten rodzaj rozmarzenia znany tylko artystom, które mnie
niestety nie dotyczyły. W podobnym tonie mówiła Nami gdy rozmawialiśmy o
finansach. — Zresztą mam plan, wyjadę do Dressrosy i znajdę jakiegoś mecenasa
czy promotora… Zobaczy pan, doktorze Trafalgar, za kilka lat o tej porze będę
cenioną malarką.
Uwierzyłem.
— Coś ty sobie
myślała, idiotko skończona!
— Boney,
naprawdę, to jest szpital…
— Ja wiem, co
to jest! I pytam się: coś ty sobie myślała?!
— Boney, na
litośc… Perona, ogarnij…
— Dzwoni do
mnie Killer i pieprzy coś o jakichś narkotykach! I o tobie! Zabiję skurwiela!
Co oni ci dali? Widzisz, odbiło jej!
Dziewczyna którą Ilien nazywała Boney,
wycelowała w nią palcem i spojrzała na mnie, domagając się jakiejkolwiek
rekacji. Byłem gotów się zgodzić, ale widząc załamaną Ithilien, z twarzą ukrytą
w dłoniach, nie mogłem powiedziec nic więcej, jak:
—
Prawdopodobnie, ale jesteśmy w szpitalu. Uprasza się o ciszę i spokój.
— Szpital to
nie cmentarz, doktorku — odpyskowała i odrzuciła na plecy długie, różowe włosy,
zwracając się znów w stronę Ilien. — Masz szlaban. Na wieczność. Zabiorę ci
farby, płótna, papier… Nawet chusteczki! Przyznaj się, po co to wzięłaś?
— A ty ją
zostaw wreszcie, nie widzisz, jak ona wygląda? — Druga wyglądała jak kopia
Boney, też w różowych kudłach, tylko dla odmiany ułożyła je w grube loki.
Podejrzewałem, że były siostrami, ale czy człowiek może wywnioskowac cokolwiek
po mocnym makijazu, dziwnych ubraniach i kolorze włosów?
— Ja chcę jej dobra! Ćpała, bo wydawało jej się, że będzie lepiej malowała, ot co! — syknęła Boney i podparła się pod boki, nie
spuszczając z Ithilien oskarżycielskiego wzroku. Swoją drogą pomysłowa
dziewczyna; dać szlaban koleżance na malowanie, brzmi ciekawie.
— Bardzo pana
przepraszam, doktorze Trafalgar, Boney zwyczajnie się tak nie zachowuje —
szepnęła ruda, patrząc na mnie przeszklonymi oczami, i choć nie było to na
miejscu, chciało mi się śmiać.
— Jego? A mnie
przeprosić to nie łaska?! Będziesz mi tu jakieś cyrki odstawiała, ty…
— Boney, jeśli
mogę… — Zdecydowałem się uciąć to zabawne przedstawienie, bo przez szybę drzwi
zobaczyłem niezdrowe zainteresowanie personelu i pacjentów, a interwencja tych
pierwszych mogłaby się nieprzyjemnie skończyć. — Ithilien jest w kiepskim
stanie, nie wolno jej się denerwować bo istnieje groźba pogorzenia. Na razie
wszystko jest w porządku, ale krzyki podnoszą jej ciśnienie, słyszysz? —
Zwróciłem jej uwagę na regularne, szybkie sygnały respiratora, krzykaczka
otworzyła szeroko oczy i dopadła do łóżka mojej pacjentki z niemal błagalną
miną.
— Chryste
Panie, Ilien, nie umrzesz, nie? Nie przeżyłabym tego, już się nie będę darła,
ale weź zrób mi przysługę i wyjdź stąd o własnych siłach.
Nim wyszedłem,
zdołałem dostrzec jak dziewczyna szepcze do mnie „dziękuję” i patrzy z
wdzięcznością.
Dwie godziny
pózniej, po kubku mocnej kawy, kilkunastu kretyńskich dokumentach i pacjencie u
którego błyskotliwie zdiagnozowałem zapalenie płuc, dostałem wiadomośc od Nami,
która w tym czasie zdążyła wziąć urlop. Informowała mnie, ku wielkiej uciesze
własnej, że zaczęła pakowanie i chciałaby, żebym przeniósł swoje rzeczy jak
najszybciej. Na dodatek udało jej się podpisać umowę z poprzednim właścicielem
i wpłacić pierwszą ratę, no proszę!
Szczerze, nie
byłem zadowolony z przeprowadzki. To nie tak, że nie chciałem z nią zamieszkać
– kochałem tę kobietę i chciałem spędzić z nią resztę życia – ale niekoniecznie
miałem ochotę się wynieść ze swojej kawalerki na czwartym piętrze na
peryferiach. Przetłumaczenie tego Nami było syzyfową pracą i to ja miałem
ponieść jakieś konsekwencje. Ale ostatecznie czego się nie robi dla miłości?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz